O niedzielnych obiadach i dlaczego wieprzowinę wybieram częściej niż kurczaki.
Niedzielne obiady to podstawa funkcjonowania podstawowej komórki społecznej zwanej rodziną! Można nie zjeść obiadu w poniedziałek, można nie zjeść obiadu w czwartek, ale niedzielny obiad być musi. W naszym rodzinnym domu godzina 12.30 była świętością i odpowiednim czasem dla celebrowania w gronie wspólnym zupy, pierwszego i deseru. Najbardziej wyczekiwanym zestawem był ryż „dojrzewający” na puszysto pod najprawdziwszą wieżą z kołdry i poduszek, podawany z żółtym sosem na bazie domowego rosołu, żółtek, cytryny i śmietany. Kurczak był wtedy sprawą absolutnie drugorzędną i nierzadko całkowicie pomijaną. Kiedy na środku stołu lądował garnek z sosem zwanym u nas po prostu „żółtym”, rozpoczynała się walka na chochlę i łyżki szły w ruch. Nawet jeśli złożono odpowiednią w stronę kuchni dyspozycję, o „więcej niż zazwyczaj sosu”, zawsze wychodziło go za mało. Deserem najczęściej był kremowy budyń, misternie przybrany kawałeczkami jabłek z kompotu i pokryty przeźroczystą warstwą żurawinowego kisielu.
W naszej rodzinnej historii niedzielnych obiadów zdarzały
się pewne etapy, które nazwałabym tematycznymi. Jednym z nich był niewątpliwie etap barana.
Historię należy opowiedzieć od początku. W opisywanym
przypadku z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu, ale mam tu na myśli
rodzinę bardzo daleką, bo z najbliższą i bliską kontakty są absolutnie do
pozazdroszczenia i zdecydowanie godne naśladowania. Mówiąc o rodzinie bardzo
dalekiej mówię o dalekim wuju, występującym tu w charakterze „stryjecznego
brata szwagra mojego drugiego męża”, który w czasach mojego dzieciństwa
prowadził niewielkie gospodarstwo i znany był powszechnie jako handlarz
jagnięciną. Biznesowa natura wuja nakłoniła mojego padre do zakupu zachwalanej
zewsząd jagnięciny i pewnego pięknego dnia w naszej kuchni pojawiły się dwie
skrzynie wypełnione...mięsem. A że nie było to mięso młodziutkiego jagnięcia, przekonaliśmy się już w najbliższą niedzielę, choć już ilości znajdujące się w
wypchanym po brzegi zamrażalniku, powinny nam dać do myślenia. Zapachu starego
barana nie mogły wyplenić dodawane do potrawki nadplanowe ilości marchewki i
pietruszki, ale dzielnie znosiliśmy te specjalności domu, nie chcąc robić
tacie przykrości. Po kilku tygodniach nie mogliśmy już patrzeć na talerz
wypełniony po brzegi „aromatyczną potrawką z jagnięcia”.
Zdarzyły się też etapy wołowiny i kurczaków. A jakże. Kiedy na świecie szalała
choroba wściekłych krów, objadaliśmy się wołowiną. Chyba nigdy nie zjadłam tyle
wołowiny co wtedy. Nie muszę chyba mówić, czym objadaliśmy się kiedy szalała ptasia grypa?; ) Może byliśmy dość niefrasobliwi, ale nigdy nie myśleliśmy o tym, czy cokolwiek nam zagraża. Liczyła się
zupa, pierwsze, deser i wspólne spędzanie czasu przy niedzielnym stole :)
(Przepis z książki Billa Grangera - Nakarm mnie - odrobinę zmieniłam proporcje niektórych składników)
Kiedy mój Szacowny Mąż prosi mnie o przygotowanie czegoś na niedzielny obiad, wiem, że nie wykpię się naleśnikami. Mięso być musi. Od razu wiedziałam, że zrobię przepis z książki Billa Grangera na wieprzowinę duszoną z selerem i śliwkami. Wyszło bajecznie dobre, choć przyznaję, że Bill ma tendencję do skrótów myślowych i z pewnością musi mieć turbo piekarnik, bo u mnie większość dań opisywanych w książce robi się znacznie dłużej (łącznie z tym).
Połączenie składników może wydawać się dziwne, bo są tu suszone śliwki, seler, cebula, cynamon i musztarda, ale uwierzcie mi, po dwóch godzinach wolnego duszenia, to co powstaje w garnku przyprawia ślinianki o wytężoną pracę. Zrobiłam mniej więcej z połowy podanych w przepisie składników, a i tak starczyło na dwa obiady. W przepisie mięso dusi się cały czas pod pokrywką. Uważam, że pozbycie się pokrywki po godzinie duszenia pozwoliło wyparować większości płynów i lekko skarmelizować składniki, które nabrały zdecydowanie lepszych kolorów.
Składniki:
- 800 g wieprzowiny (np. łopatka) - pokrojone w 4 spore plastry,
- sól i pieprz,
- kilka łyżek oliwy,
- 4 cebule,
- 200 ml białego wina,
- 3 ząbki czosnku,
- 300 g selera obranego i pokrojonego w sporą kostkę,
- 400 ml bulionu z kurczaka,
- 1 laska cynamonu,
- 100 g suszonych śliwek,
- 100 ml chudej śmietany (użyłam płynnej 12%),
- 1 łyżeczka musztardy Dijon.
Przygotowanie:
Rozgrzej piekarnik do 160 stopni. Mięso natrzyj solą oraz pieprzem. W dużym żaroodpornym garnku rozgrzej na gazie oliwę. Wrzuć cebule pokrojoną w piórka i smaż do zeszklenia. Wyjmij cebulę i na tej samej oliwie obsmaż z obu stron płaty mięsa. Dodaj cebulę, wlej wino, dodaj zmiażdżone ząbki czosnku, pokrojony w kostkę seler oraz zalej wszystko bulionem. Dodaj cynamon oraz śliwki. Garnek przykryj pokrywką i włóż do nagrzanego piekarnika. Zostaw na godzinę. Po tym czasie wyjmij garnek z piekarnika, zdejmij pokrywkę i włóż do piekarnika na kolejne 40 minut do godziny. Po tym czasie wyłóż z piekarnika. Łyżką cedzakową wyłóż mięso i warzywa na osobny talerz. Zredukuj sos na dużym ogniu przez około 20 minut. Dodaj łyżkę musztardy i śmietanę. Zagotuj. Włóż z powrotem mięso i warzywa i na mniejszym ogniu trzymaj przez chwilę aż ponownie wszystko się podgrzeje.
Podawaj z puree z ziemniaków.
Smacznego!
A już myślałem, że nic nie będzie. Ale po tych placuszkach z buraków nareszcie coś konkretnego. Zrobię i zjemy jak zawsze z apetytem. Mniam, mniam...K.
OdpowiedzUsuń