Najlepiej sprawdzają się uniwersalne prawdy. Weź prysznic od razu będzie ci lepiej. Zjedz śniadanie od razu lepiej się poczujesz. I kiedy pomimo wszystko dopada mnie ostatniodnioworoczna chandra i popadam w melancholijny nastrój schowana w południe pod kołdrą z kłębkiem zbitych myśli, które próbuję rozsupłać, a której każdy rozprostowany koniec prowadzi donikąd, obracam w myślach proste słowa każdego z możliwych rozwiązań, wkładam puzzle we właściwe miejsca i rozczarowana patrzę na efekt końcowy, który wcale mnie nie zadowala – na przekór wszystkiemu wstaję z łóżka i w nowej piżamie (prezent) i kapciach z kokardkami (prezent) idę pod prysznic.
Patrzę na półki. Żadnego rewelacyjnego spa, mnóstwa słoików, buteleczek i opakowań z otwartymi kosmetykami. Jeden szampon, jeden żel, jeden peeling. Tak mam, że nie otwieram kolejnego opakowania dopóki nie skończę poprzedniego, a jeśli już zdarzy się takie przeoczenie – wyciskam z tubki ile tylko się da, żeby jak najszybciej skończyć to co jest w środku. Tak mam.
Na życie przekłada się to mniej więcej tak, że zaczynam
wiele rzeczy, ale sen z powiek spędza mi to że coś jest niedokończone. Jedno
spotkanie którego nie było, jeden telefon, który nie zadzwonił. Męczy mnie wszystko
to co tkwi niedopowiedziane gdzieś z tyłu mojej głowy i nie mogę wrzucić na luz
i powiedzieć sobie ot tak, ces’t la vie. Każde z moich opakowań ma swoje
miejsce.
Nie dostrzegam tego, że inni otwierają ich tak dużo, że
zapominają o tych już otwartych albo marnują ich zawartość. Próbują, testują i
idą swoją drogą szukając dalej. Jestem zawiedziona i rozczarowana, jak łatwo
można przeskoczyć z jednego miejsca w drugie zapominając lub marnując to co było
ważne. Nie chcę niczego marnować. Jest mi przykro, że tak można. Staram się zrozumieć,
że to nie jest celowe. Niektórzy po prostu tacy są. Za dużo oczekiwań, wymagań, za dużo wszystkiego. Niepotrzebnie.
W nowym roku więc wrzucam na luz. Chcę jak najwięcej otwartych pudełek, tubek, słoików i innych opakowań. Chcę testować jak najwięcej i nawet jeśli zdarzy mi się zapomnieć o tym jak wiele z nich jest otwartych – nie będę się tym przejmować.
Ces't la vie. Żadnych więcej rozczarowań.
Kaiserschmarrn to inaczej cesarski omlet.
To rodzaj słodkiego omletu, który przyrządza się na bazie ubitych białek.
Jest bardzo puszysty, delikatny, idealny na śniadanie.
Podaje się go oprószonego cukrem pudrem i z dodatkiem ulubionych dodatków: świeżych owoców latem, powideł śliwkowych, dżemu, konfitury. U mnie cukier puder i starta skórka ze sparzonej pomarańczy.
Składniki na jeden spory omlet:
- 3 jajka (osobno białka/ osobno żółtka),
- 2 płaskie łyżki mąki,
- 2, 3 łyżki mleka,
- 2 łyżki masła,
- kilka łyżek cukru pudru.
Przygotowanie:
Białka ubijamy na sztywną pianę. Pod koniec ubijania dodajemy łyżkę cukru pudru. Żółtka mieszamy z mlekiem i mąką. Masę żółtkową dodajemy do masy białkowej. Delikatnie mieszamy. Na patelni rozgrzewamy masło. Gotową masę wylewamy na patelnię, smażymy, aż spód zacznie sie przypiekać. Wtedy, albo: przekładamy na drugą stronę za pomocą dwóch łopatek (trudniejszy sposób), albo rozkawałkowujemy za pomocą drewnianej łopatki na mniejsze kwadraciki (łatwiejszy sposób). Smażymy na lekko złotobrązowy kolor. Posypujemy cukrem pudrem. Podajemy od razu z ulubionymi dodatkami.
Smacznego!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz